Długo w domu nie wytrzymałem :) Taka praca. W sobotę wróciłem z urlopu narciarskiego, a już w poniedziałek musiałem lecieć do pracy. Na narty. Tym razem na zaproszenie Kasi Gaczorek pracującej w Tirol Werbung.
W poniedziałek skoro świt wsiadłem w samolot do Monachium. Na Okęciu jeszcze przyjemna niespodzianka, bo na wielkim telewizorze wyświetlano obrazki z kamer usytuowanych w kilku polskich ośrodkach narciarskich… Przed ósmą rano na Kasprowym panowały jeszcze prawie całkowite pustki. Nie wiedziałem nawet, że o tak wczesnej porze już chodzą wyciągi.
W Mnichowie, zgodnie z planem, spotkałem Krzysztofa Burnetkę (Kszysiek nadleciał z Krakowa – dawnej stolicy Polaków) i razem udaliśmy się do Tyrolu Wschodniego. Mieszkamy w Lienzu – mieście, w którym rozgrywany jest kobiecy Puchar Świata w konkurencjach technicznych. Przyznam się szczerze, że nie miałem zbytniego wyobrażenia na temat tutejszych gór – Dolomitów Lienzkich.
Oto co podaje wikipedia nt. Lienzu:
Miasto położone jest u zbiegu rzek Drawy oraz Isel, pomiędzy Wysokimi Taurami a Alpami Gailtalskimi. Liczy około 12,1 tys. mieszkańców.
Aby tu dojechać z Monachium potrzebowaliśmy było dobre trzy godziny z okładem. Użyliśmy busa firmy Four Season, która łączy lotnisko w stolicy Bawarii z Tyrolem. Najlepsze rozwiązanie zdecydowanie. Mijaliśmy po drodze Kitzbuehel, gdzie wysiedli nasi współtowarzysze podróży.
Mieszamy w pachnącym świeżością hotelu Holunderhof, który oddalony jest od dolnej stacji gondoli o jakieś trzydzieści (cyfrowo: 30) metrów. Wydaje się, że bliżej się nie da.
Hotel naprawdę nówka sztuka, bo został otwarty w grudniu 2012. Miejsce apres ski dla lokalnych instruktorów, którzy zbierają się przy barze w lobby po zakończonej pracy. W hotelu są także przestronne apartamenty z kuchenką, piekarnikiem itd. Obsługa idealna, uśmiechnięta, stonowana, na każde zawołanie oddana. Dużo smaczków wnętrzarskich i nie tylko (dla koneserów), które niekoniecznie zostały sprokurowane przez architektów. Widać, że ktoś miał wizję, że komuś się chciało stworzyć miejsce robiące wrażenie, a przy okazji przyjazne ludzkiej istocie.
Na samej górze zapodałem fotkę mięsiwa, które zwisa z haka między jadalnią a barem. Lodówka specjalnie na takie wiktuały. T-bone steak. Ślinka cieknie, prawdaż? Jeśli ktoś się lęka, uprzedzam: widziałem pieczątkę – to nie ludzina. Pozdrowienia dla jaroszów, wegetarian, wegan i innych na wiecznej diecie.
O dzisiejszym narciarstwie niewiele mogę powiedzieć, bo wziąłem narty (Fischer Hybrid), które nie są idealne do zwożenia. Raczej szukają znacznych prędkości. A dziś warunki trochę utrudniały szybką jazdę. Niewiele widać było i nie pozwiedzaliśmy zbytnio, choć ponoć widoki bywają tu imponujące, na co mam, oczywiście, dowody:
Z bardzo dużą ulga zjechaliśmy do knajpy Mecki’s (jest wifi!). Tam Kris zamówił lokalną specjalność… zupę ze śledziony krowiej. Taki rosół. Nawet spróbowałem, ale to nie mój smak, lecz Krisowi smakowała. Tak twierdzi i wieczorem wciąż dawał oznaki życia.
Ja zamówiłem inny „lokalny” przysmak – chili con carne. Pyszności. I ziemniaka w sosie czosnkowym. Takoż. Po nartach wybraliśmy się na Hochstein. To drugi ośrodek narciarski. Tej niemal w samym centrum Lienzu. To właśnie tam odbywa się sławetny Puchar Świata, ale my nie w tym celu. O nie. My na Osttirodler. Siadasz w takie sanki, co to po szynach popylają grawitacyjnie w dół. Można hamować, poprzez pociągnięcie oburącz wajch co to sterczą. Ale po co? Kasia Gaczorek z Tirol Werbung zabrała gogle i dobrze zrobiła. Kris to stary bobsleista i saneczkarz w jednym z wieloletnim doświadczeniem, więc jak nikt wiedział co czyni. Takich torów zaliczył przynajmniej jeden w Montafonie i dziś autorytatywnie stwierdził, że ten tutejszy jest dłuższy. Kris w sankach torowych wyglądał tak:
Kasia zaś następująco:
Wracam jeszcze raz na Zettersfeld. W weekend ma się tu odbyć Finał Pucharu Europy w skicrossie.
Dziś trzy ratraki zaczęły szykować tor. Prace na najwyższym poziomie inżynieryjnym w najlepsze: