Tytuł tego wpisu to puenta jednego z dowcipów o radiu Erewań. Starsi może pamiętają, młodsi niech spytają starszych.
W każdym razie wylądowaliśmy w Gruzji. Tbilisi o 6.00 rano podziwiane z okien naładowanego nartami i „szpejem” po dach Mercedesa Vito miało urok miasta Groznyj w 15 sekund po ustaniu ostrzału. Pospalim trzy godzinki i bez większego przekonania ruszyliśmy w miasto, które wciągnęło nas do tego stopnia, że w hotelu zameldowaliśmy się dopiero po północy słaniając się na nogach.
Uczucia mamy mieszane. Z jednej strony przepiękne stare kamienice, rzeka wijąca się wśród skał z bardzo starymi budynkami, twierdzami, kościołami na brzegach, wszechobecna historia, którą można dotknąć, wielka życzliwość i pogoda ducha mieszkańców, mnóstwo fajnych i wesołych rzeźb na ulicach. Z drugiej strony wszechobecne piętno komunizmu. Straszliwe, rozwalające się bloki, zaniedbane do granic możliwości zrujnowane, piękne stare kamienice i wille (poza starym miastem). Tbilisi na pewno ma ogromy potencjał, ale potrzeba czasu i pieniędzy, aby naprawić zbyt wiele lat realnego socjalizmu. Pytanie brzmi, czy Gruzini będą potrafili zmienić mentalność skażoną ideologią ludzi radzieckich i wziąć się do roboty. Życzę im tego szczerze.
Niedługo relacja z Gudauri, już tu jesteśmy ale jeszcze nie jeździliśmy na nartach.
t