Niesamowity człowiek, niesamowita historia. Warto poczytać, pomyśleć… William Dean Johnson urodził się w 1960 roku. W 1984 roku został pierwszym w historii mistrzem olimpijskim w zjeździe pochodzącym z USA, a także pierwszym spoza Europy. Trasa w Sarajewie uchodziła za stosunkowo płaską. Piękna zima i jazda w stylu kamikaze. Amerykanin jechał po drugie miejsce, bo w momencie jego przejazdu prowadził Pirmin Zurbriggen. Genialny Szwajcar skończył jednak dopiero na czwartym miejscu. Wyprzedzili go jeszcze jego rodak Peter Müller i Austriak Anton Steiner. Bill Johnson uzyskał czas 1:45.59.
Do poważnego narciarstwa trafił niejako przez przypadek, bo pochodził ze skromnej rodziny. A ten sport jest raczej domeną osób zamożnych. Kiedyś ukradł Chevroleta. Miał 17 lat i miewał kłopoty z prawem. Spędził trzy dni w więzieniu i aby uniknąć kary sędzia zgodził się dać mu alternatywę dla półrocznej odsiadki. Zgodził się na przenosiny z Oregonu do stanu Waszyngton, gdzie mieściła się akademia narciarska. Miał talent. Trafił do kadry. W 1983 roku debiutował w Pucharze Świata. W St. Anton zajął od razu szóste miejsce. 15 stycznia 1984 roku wygrał klasyk zjazdowy w Wengen. Znów był pierwszym Amerykaninem. Tym razem tym, który wygrał downhill Pucharu Świata. Miesiąc później zrobił furorę podczas treningów przed zjazdem w Sarajewie. Sensacja wisiała w powietrzu. Puchar Świata wygrywał jeszcze dwukrotnie – w Aspen i Whistler w marcu ’84. Był gwiazdą. Tygodniowo przychodziło do niego 50 listów od sympatyków. Ponoć odpowiadał na wszystkie. Później jednak nie był w stanie zbliżyć się do wyników z pamiętnego roku 1984. Żył jak gwiazda rocka. Kiedyś pojawił się na zawodach we Włoszech zupełnie bez formy. Rozbił się, uszkodził kręgosłup i kolano. Nie obronił tytułu w Calgary 1988, gdyż nie zmieścił się w składzie. Borykał się z problemami z kręgosłupem, barkiem i lewym kolanem. Ostatni raz na liście startowej PŚ pojawił się w marcu 1989 r. w Aspen.
Również jego życie osobiste w pewnym tragicznym momencie posypało się jak domek z kart, kiedy jego 13-miesięczny synek wpadł do gorącej wanny. Nie utonął, ale po trzytygodniowej agonii w szpitalu Bill podjął decyzję o zakończeniu jego męczarni. Rozwód i życie na krawędzi ubóstwa w przyczepie. Bez adresu. Dorabiał podejmując się okazjonalnie prac stolarskich. Mimo że od ponad dziesięciu lat nie stał na nartach, w głowie pojawiła mu się myśl o powrocie do narciarstwa i to na poważnie. Wziął się do roboty i choć dysponował tylko jedną parą nart mógł liczyć się w stawce kandydatów na igrzyska w Salt Lake City 2002. Pojawił się na mistrzostwach USA w miejscowości Big Mountain w Montanie. Startował z numerem 33 w stawce ponad 60 zawodników. Na jednym z zakrętów przy prędkości około 100 km/h złapał krawędź, podbiło mu nogi, przeleciał przez ogrodzenia ochronne. Poważnie uszkodził mózg, który po silnym uderzeniu w śnieg niemal obrócił się wewnątrz czaszki. Prawie odgryzł sobie język. Krew zalewała mu płuca. Chwilę później zapadł w śpiączkę. Według skali Glasgow (używana w medycynie w celu oceny poziomu świadomości) w punktacji od 15 (pełna świadomość) do 3 oceniono jego stan na 5 (odkorowanie). Kolejne dwa stadia to odmóżdżenie (4) i śmierć mózgowa (3).
Ski to Die.
To jego motto. Hasło jakie miał wytatuowane na skórze ramienia. Mówiło się, że dotąd stawiał wszystko na jedną kartę. Określano go mianem nihilisty. Za poczucie bycia młodym zatracał się w życiu.
Wybudził się po trzech tygodniach. Nie pamiętał nic z ostatnich sześciu lat. Pod okiem mamy i terapeutów uczył się wszystkiego od nowa. Jak jeść, mówić, chodzić… Codzienne zajęcia rehabilitacyjne pozwoliły mu na przejażdżki rowerowe. Podobno przewracał się po kilka razy na każdej, ale mógł przejechać kilkanaście kilometrów.
Nie pamiętam gdzie się rozbiłem. Wydaje mi się, że to był rok 1991, lecz ludzie mi powtarzają, że mam teraz 40 lat. To niesamowite, bo nie planowałem powrotu do narciarstwa w wieku 40 lat. To nie miałoby najmniejszego sensu. Jednak zamierzam przyszykować się na przyszły rok. Chcę się ścigać dla U.S. Ski Teamu, choć jeszcze w tej chwili mój organizm jest za słaby, ale za rok…
Miał mentalność kilkunastoletniego chłopaka. Ponoć był lojalny na śmierć i życie. Mark Herhusky – zawodnik – wspomina go tak:
Był typem gościa, którego zawsze chciałbyś mieć przy sobie w czasie bójki w barze.
Od dłuższego czasu Bill podłączony był do aparatury podtrzymującej go przy życiu. Ostatnio podjął decyzję o wyciągnięciu wtyczek tych urządzeń. Chce spróbować przetrwać bez nich. Wrócił do ośrodka, w którym żył od jakiegoś czasu, kiedy stał się zbyt wielkim obciążeniem dla starzejącej się mamy DB Johnson.