Wyjście z kina jest znamienne. Dochodzą Cię wtedy szmery. Głosy, do których się przytulasz. Szepty, którymi gardzisz. Dzięki nim ukuwa się Twoje zdanie na temat utworu, który chwilę wcześniej opluwałeś w myślach, albo ukradkiem ocierałeś łzy wzruszenia. Czasem mierzwią się włosy na plecach i przedramionach sterczące na baczność i styrane lękami albo ekscytacją radosną, innym razem ziewasz półgłosem, coby nie obudzić sąsiada.
Zwykle z rzadka tylko oglądamy filmy narciarskie w telewizorze. Częściej odtwarzamy jakieś spiratowane klasyki w laptokach, całkiem nieoficjalnie, bo oficjalnie przecież nikt złodziejem nie jest i prawa własności intelektualnej nie gwałci.
Tym większym świętem są i być powinny pokazy jaki miał miejsce w stołecznym kinie Wisła w piątek-piąteczek. Idealnie, by zacząć dobrą imprezę. Dwie godziny ostrej jazdy. Psychodelicznych obrazów zdobnych niczym strój sprzedajnego szlachcica w landszaftowe kutasy-kutasiki, tudzież upstrzone wracającymi niczym echo rytmami przywodzącymi na myśl lot śmigłowcem (oby nie z góry na dół, tylko z dołu do góry), a po prawdzie będącymi tajemnicza mantrą skośnookiego starca odzianego w katangę nortfejsa kręcącego jakimś tybetańskim odpowiednikiem różańca. Bynajmniej kółko różańcowe to nie jest, bo film „Into the Mind” spełnił moje oczekiwania. Nie chcę już klipów, ilustracji fajoskich kawałków śpiewanych obcymi językami, których zobrazowaniem są przeloty wybitnych (mniej lub bardziej) narciarzy.
Ok, mogę na to spojrzeć, ale w końcu chciałbym obejrzeć produkcję (i spojrzałem!), która postawi stempel w moim mózgu i określi stan umysłu. Mój stan. U progu sezonu. Ciężko się rozpisywać, bo każdy zaraz co innego przez to zrozumie. Bo powinienem napisać: trzymam kciuki za kolejne produkcje Szerpasów. Albo, że nie pękaj na promocyjnej robocie Bastek, bo kawał dobrej roboty wykonaliście zapełniając w Warszawie salę kinową na taką niszę. W niszy przyszłość i tyle. A kto nie widział „Into the Mind”, niech czasu nie traci, bo tak sfilmowanego freestyle’u w mieście nie widziałem i przyznaję, że pierwszy raz mi się to spodobało (a to jeno ulotny fragmencik jakiejś projekcji w śpiączce).
Pojęcia nie mam jakie chłopaki mają wizje i plany co do dalszej dystrybucji, ale może jeszcze gdzieś okazja się zdarzy. Film ten to mozaika, którą się skleja w całość jeszcze długo.
I jeszcze jedno. To nie jest tak, że chciałbym się znaleźć wszędzie tam, gdzie bohaterowie moi spod zamkniętych oczu, narciarze będący w filmie na gaży kaskaderskiej… Znam swoje miejsce w szyku. Jest na widowni. Szkoda tylko, że pełne kino Wisła w Warszawie nie zostało docenione wyszczególnieniem na oficjalnej stronie filmu zaplanowanym pokazem. Mam przynajmniej nadzieję, że after okazał się tak silnym wniebowzięciem, i że zasłuży na wzmiankę we freeride’owych annałach.