NTN Snow & More 2018/2019 nr 1

nie przelewało. Pomimo to sport był bardzo ważną częścią naszego życia. Wszyscy go uprawialiśmy. Moi bracia gra- li w piłkę, ja ćwiczyłem gimnastykę na przyrządach, gdyż byłem bardzo drobny, niewiele ponad 160 cm wzrostu. Marzyłem jednak, żeby zostać narciarzem, a moim wzo- rem był oczywiście Bernhard Russi. Miałem bardzo dobrą koordynację i kondycję, więc pomimo słabych warunków fizycznych zacząłem osiągać niezłe wyniki w zawodach re- gionalnych. Musiałem też robić wszystko sam przy sprzę- cie, więc z czasem stałem się bardzo dobrym serwisantem. W wieku dwudziestu lat wiedziałem już, że kariery narciar- skiej nie zrobię, ale wiele mogę przekazać innym, szczegól- nie w zakresie dopasowania sprzętu. Zostałem serwisantem i tak zarabiałem na życie. Aż wreszcie spotkałeś rodzinę de Agostini? Tak. Było w tym sporo szczęścia. Doris nigdy za dobrze nie jeździła w lodowych warunkach. Była typową, może ostat- nią na świecie „gliderką” o niewiarygodnym czuciu różnych rodzajów śniegu. Takim zjazdowcem starej daty, szukają- cym prędkości na prostych, a nie w łukach. Zrobiłem jej narty do treningu, a ona była zachwycona, gdyż pewniej się czuła właśnie na lodzie. Doris mnie zawsze fascynowała, dosłownie od pierwszego spotkania. Proszę nie zrozumieć mnie źle, gdyż nasz związek był wyłącznie na poziomie pro- fesjonalnym i nigdy osobistym, ale do tej pory uważam ją za najwspanialszą kobietę, jaką w życiu spotkałem. Oprócz nietuzinkowej urody Doris de Agostini roztacza niepraw- dopodobną aurę i na dodatek ma jeszcze złote serce. Oni (rodzina alpejki – przyp.red.) nie mieli pieniędzy na indywi- dualnego serwisanta, ale pomimo to zgodziłem się na sezon pracy z Doris bez wynagrodzenia. Rozpoczęliśmy wspólną podróż po sukces. De Agostini bardzo szybko zorientowa- ła się, że mogę jej pomóc bardziej niż trenerzy z kadry i tak zostałem „dziewczyną do wszystkiego”: trenerem, serwisan- tem i masażystą. Jeździliśmy sami po Europie, oszczędza- jąc na wszystkim. Jedliśmy w samochodzie, spaliśmy często w podwójnym łóżku, gdyż taki pokój był zawsze tańszy od dwóch jedynek. Nadal bez podtekstów. Doris potrzebowała przede wszystkim wsparcia w sferze mentalnej. Wszystkie jej ówczesne konkurentki: Annemarie Moser-Pröll, Hanni Wenzel, Irene Epple były od niej o wiele potężniej zbudo- wane – a ona wysoka i wiotka jak trzcinka. Miała komplek- sy.Wszystko ułożyło się jednak dobrze. Ona wygrała osiem zjazdów PŚ i brązowy medal mistrzostw w Garmisch, a ja – niewielki elektromechanik z Tamis – zostałem zauważony w hermetycznym światku. Wygląda na to, że byliście sobie potrzebni… Do końca życia będę wdzięczny, że jej talent był dla mnie biletem wstępu do wielkiego sportu. Niestety zaledwie po ośmiu latach startów Doris zdecydowała się na zakończenie kariery. Dużo za wcześnie! Jednym z powodów był na pew- no jej partner i późniejszy mąż.Wybitny hokeista, ale także człowiek zazdrosny – również o sukcesy. Zostałeś bez pracy? Nie na długo… Miałem już renomę. Na jednym z tre- ningów spotkałem kolejną ciekawą rodzinę narciarską – Helmuta i Marca Girardellich. Helmut (ojciec zawodnika i szef zespołu – przyp. red.) zapytał mnie bez ogródek, czy chciałbym zostać najlepiej opłacanym serwisantem na świecie, ale zanim się zgodziłem, chciałem jeszcze poroz- mawiać z Markiem. Dobrze wiedziałem, że właśnie ser- wisant jest najbliżej zawodnika i staje się też często jego powiernikiem. Po pięciu minutach rozmowy wiedziałem, że chcę z tym chłopakiem pracować. Od Girardellich na- uczyłem się całkowicie nowego, profesjonalnego podej- ścia do sportu, wtedy nie bardzo znanego w Szwajcarii. U nas wszystko oparte było jeszcze na umiłowaniu gór i romantyzmie. Jednym z głównych przeciwników Marca był Szwajcar Pirmin Zurbriggen, któremu z oczywistych względów też kibicowałem. Helmutowi się to nie podoba- ło. „Słuchaj – powiedział – teraz to nie jest twój rodak, tyl- ko nasz wspólny przeciwnik”. Podobnie jak w przypadku de Agostini dość szybko rozpocząłem z Markiem treningi na śniegu. Całe ich i moje życie kręciło się wokół osiągnię- cia sukcesu i w końcu Marc Girardelli zdobył pięciokrotnie Puchar Świata. Trenując z Markiem, nauczyłem się ważnej rzeczy. Niektórzy zawodnicy nie potrafią pracować według z góry i przez innych opracowanego planu. Kierują się wy- czuciem własnego organizmu i w związku z tym wymaga- ją bardziej indywidualnego podejścia. Marc przygotowywał się fizycznie do sezonu właśnie według takiego schematu. Słuchał siebie. Były też wątki humorystyczne. Jechaliśmy kiedyś z Bludenz do Val d’Isere na zawody. Przez całą po- dróż Helmut palił w aucie jednego papierosa za drugim, zupełnie nie zwracając uwagi, że Marcowi to przeszkadza. Był straszliwym despotą. W końcu zwolnił mnie, motywu- jąc swoją decyzję nie brakiem wyników, które przecież były, ale tym, że podobno zbyt miękko i po przyjacielsku po- stępowałem z jego synem. „Marc potrzebuje twardej ręki – powie- dział – a ty jesteś dla niego zbyt miły”. Znowu zostałeś bez pracy… Tak to już jest w tym bizne- sie… Czasami ma się kontrakt nawet tylko na jeden sezon. Niedługo jednak byłem bez za- dań. Szef wyszkolenia szwajcar- skiego związku narciarskiego Karl Frehsner zaproponował mi objęcie kadry B mojego kraju.To było wielkie wyróżnienie, więc dosłownie rzuciłem się na tę robotę. Wiedziałem już, że celem jest nie nauczenie tych ludzi jeżdżenia na deskach – bo to przecież każdy z nich potrafił lepiej ode mnie – ale stworzenie kompletnych za- wodników. Ludzi, którzy będą znali swoją wartość oraz możliwości, którzy będą bez kompleksów stawać na starcie i w końcu, którzy będą chcieli się ścigać. To niełatwe zada- nie, kiedy pracuje się z grupą, a nie jednostkami, ale wszyst- ko udawało się znakomicie. Dwa lata później Żelazny Karl (Frehsner – przyp. red.) zaproponował mi objęcie męskiej części kadry narodowej Szwajcarii, zawodników specjali- zujących się w slalomie gigancie. Byli nimi: Michael von Grünigen, Urs Kälin, Steve Locher i Paul Accola, czyli broń Boże nie nowicjusze. Współpraca od początku układała się wzorowo, ale nie byliśmy gotowi na pierwsze zawody W roku 2007 spotkałem bardzo charyzmatycznego młodego człowieka, który po kilkunastu minutach rozmowy zaproponował mi pracę. Był to Bode Miller. 35

RkJQdWJsaXNoZXIy NDU4MTI=