NTN Snow & More 2018/2019 nr 2
Wtedy po raz pierwszy w życiu na własnej skórze poczu- łem, jak wyjątkową moc ze sobą niosą. Tego uczucia nie da się w żaden sposób przełożyć na słowa. Dotarło do mnie, gdzie jestem i jak długo czekałem, by rzeczywiście zrozu- mieć, o czym tak naprawdę marzyłem… PIERWSZE SKOKI ZA PŁOTY Po pierwszych wrażeniach i nocy na koreańskiej ziemi nadszedł czas na pierwsze zmagania. Jak na „skaczących” Polaków przystało, już w debiucie musiało paść na Alpensia Jumping Park z konkursem na średniej skoczni. Choć po- pularnymi kibicami z biedronkową reklamówką nie jeste- śmy, to muszę przyznać, że oświetlone obiekty już z okna autobusu robiły piorunujące wrażenie. Gros Koreańczyków po raz pierwszy miało w ogóle styczność z tym abstrak- cyjnym dla nich sportem. Dało się odnieść wrażenie, że skocznie wyglądały dla nich jak statki kosmiczne rodem z „Gwiezdnych Wojen” (w sumie naprawdę tak wygląda- ły). Gdy po raz pierwszy ukazały się w bliższej perspek- tywie, wszystkie buzie otworzyły się na oścież i było sły- chać gromkie „Łooooooooooooooooooo” (a co dopiero, jak skoczkowie spadali). My też się lekko zdziwiliśmy, gdy mu- sieliśmy przejść równie szczegółową kontrolę, co na lot- niskach, aby wejść na zawody. Bramki, taśmy, koszyczki, wykrywacze metalu, karabiny… I tak przy wszystkich kon- kurencjach. Wracając do obiektów igrzysk, trzeba oddać chwałę Koreańczykom za świetną architektoniczną robo- tę. Wszystkie po kolei były po prostu obłędne i wyznaczały światowy top. Brawo! Same skoki jak skoki, nie trzeba wiele pisać, wszyscy znamy te historie. Zawodnik wyskakuje z progu, a potem już tylko spada i spada. Kto spadnie dalej, wygrywa. Inaczej jest z historiami, które pisze życie, a ono „jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, co ci się przytrafi”. Przytrafiło się spotkanie dwóch kolegów z Karpacza, taka normalka, kilka tysięcy kilometrów od domu. „Maaatiii, Maaatiii!!!” – wydarłem papę, gdy zobaczyłem polskiego kierowcę „dwój- ki” i „czwórki” bobslejowej wraz ze swoją załogą. Owszem, wcześniej wstępnie gdzieś się zgadywaliśmy na spotka- nie, ale nie na skoki, to był kompletny przypadek. Żeby było ciekawiej, jego trener (zarazem dziadek), olimpijczyk z Innsbrucka, był kiedyś zawodnikiem mojego Ojca. Nie doszukiwałbym się tu większej symboliki, bez przesady. Jednak sama „bajera” w zaistniałych okolicznościach miała nietuzinkową otoczkę. Znacząco różniącą się od zwyczaj- nych i przypadkowych spotkań gdzieś pod marketem w na- szym mieście. KOMUNIKACJA, TA MIEJSKA I INTERPERSONALNA Korea słynie z kapitalnie rozwiniętej sieci komunikacyj- nej i nowoczesnego transportu. Sam Seul ma 17 linii metra o łącznej długości 532 km (do niedawna tyle autostrad było w Polsce)! Abstrahując, w Pjongczangu też niby wszystko się zgadzało. Szybka kolej, wypasione autobusy i porząd- ne taksówki. Jednak czynnik ludzki często potrafił narobić małego bałaganu w przemieszczaniu się po olimpijskich arenach i codziennym życiu. TAXI – Codziennie zaczynaliśmy swoją podróż od dojazdu nią na dworzec główny. W 99,9% przypadków były to wozy z koreańskich koncernów. Taksiarz w środ- ku miał prawdziwe centrum dowodzenia w postaci mini- mum trzech elektronicznych urządzeń z ekranami (tablety, komórki itd.). Świeciły, piszczały, wkurzały… Pasażerowie też mieli swoje monitory, na których leciało najczęściej coś w stylu Takeshi’s Castle. Technologie nie współgrały jed- nak z higieną osobistą kierowcy, od którego najzwyczajniej w świecie często capiło, łącznie z jamą ustną. Gadżety rów- nież nie pomagały w zrozumieniu tak prostych komunika- tów jak chęć dojechania do city center czy train station . Tu już nie chodzi o znajomość angielskiego, który oscylował poniżej dna i pięciu metrów mułu.Tam nawet nie było gra- ma improwizacji. Z tak prozaicznego powodu tworzyły się ogromne kolejki do taryf przy dworcu głównym. Facet nie rozumiał, dokąd ma jechać i blokował wszystkie następne samochody (jeden pas z możliwością wyjazdu, gdy jest się pierwszym w kolejce). I tak w kółko Macieju. KOLEJ – Tu był pełny czad, bo pociągi wolno nie jeździ- ły. Ciuchcia pędziła przynajmniej ze dwie „paczki” na go- dzinę, a internet pacał lepiej niż na niejednym stałym łączu w naszych domach. Aż dziw brał, że mniej sprytnie po- radzono sobie ze sprzedażą biletów. Jedno pomieszczenie, trójka kasjerów, a wszystko usytuowane jak w klasycznym polskim banku. Procedura podobna: „push the button”, weź numerek i czekaj na swoją kolej. Hallo, przecież jesteśmy na igrzyskach, a z transportu publicznego korzysta więk- szość kibiców! Nie muszę mówić, jaka była wydajność tej procedury… AUTOBUSY – Tu już wszystko organizacyjnie grało jak w koreańskim zegarku, a biletem wstępu był bilet na wybrane konkurencje. Autobus był atrakcją samą w sobie. Kierowca był w nim prawdziwym kozakiem! Same tablety i telefony nie wystarczały, a do pełni profesjonalizmu po- siadał didżejską konsoletę! Miało to sens, bo co dwa me- try na półce bagażowej widniały sporej wielkości głośni- ki, a w tylnej części potężne tuby basowe. Do czego jednak miały służyć rolki papieru toaletowego pomiędzy głośni- kami, tego już nasze europejskie mózgi nie były w sta- nie zrozumieć. Całość wnętrza wykończona iście cyrko- wo. Skóry, firany, dużo kolorów, złotych nici i świecidełek. Najpożyteczniejsze były jednak transmisje z igrzysk, wy- świetlane na ogromnym smart TV. Tak w trzech słowach: „jadą wozy kolorowe”. WOLONTARIUSZE – To była prawdziwa armia, byli dosłownie wszędzie i wydawało się, że na jednego kibica przypada ich chyba z pięciu. Wszyscy uśmiechnięci, przy- jaźni i co rusz witający się słowami: „Ari, ari”. Co drugi uzbrojony w świecące na czerwono pałki, mniej więcej ta- kie, jakie mają policjanci kierujący ruchem. Machali nimi, machali i machali, tak jakby chcieli pokazać, że robią coś istotnego. Coś, co pomoże wszystkim przyjezdnym. No i fajno, przynajmniej kolorowo, zresztą jak wszystko tutaj. Nie przeszkadzało, że jeden na dziesięciu znał inny język niż macierzysty, ale przynajmniej się chopy i dziouchy sta- rali. Byli pocieszni. CZYNNIK LUDZKI – Jeszcze przed północą skończył się konkurs, w którym Stefek i Kamil otarli się o meda- le. Krótka droga autobusem na dworzec do Jinbu i… Nie ma jak wrócić do domu. Tak, w takim przedsięwzięciu jak igrzyska sztaby mądrych ludzi nie pomyślały, żeby kibice po 46 MOJA OLIMPIJSKA HISTORIA
Made with FlippingBook
RkJQdWJsaXNoZXIy NDU4MTI=