NTN Snow & More 2018/2019 nr 2
PROLOG „Kiedyś było jakoś fajniej”. Chyba każdemu z nas prze- winęła się przez głowę podobna lub taka sama myśl. Nie, że teraz jest jakoś przesadnie źle, nie popadajmy w skrajne malkontenctwo. Po prostu jest inaczej, siłą rzeczy, jest na- ście (dziesiąt) lat później. Srajfony, internety, facebookowe bzdety i te wszystko za nas robiące gadżety. Niby pięknie, przecież ma to nam ułatwić życie (albo zrobić z nas ży- ciowe pierdoły?). Ale jak widzę chociażby, że lekcje WF-u nie są już świętością dla młodego człowieka, bo ważniej- sze w tym czasie jest hasztagowanie na insta, to wiecie co? Rzygać mi się chce. Więc kiedy było fajniej? Kiedy były te stare dobre czasy? Wmoim przypadku odpowiedź jest pro- sta – to lata 90. Czyli wtedy, kiedy byłem dziwnym czło- wieczkiem z głową większą od tułowia, a Polska na dobre wybudziła się ze złego snu o nazwie „komuna”. To właśnie wtedy kształtowały się bardzo mocne, bo te pierwsze ideały. Pojawiali się pierwsi bohaterowie, w których byłem wpa- trzony jak szczerbaty w suchary i do których chciałem się upodabniać. To właśnie wtedy byłem małym Salvadorem Dali, bo przecież wyobraźnia nie miała żadnych granic. Nie patrząc już, kto w jakich latach się wychowywał, każdy z nas był kiedyś dzieckiem. I wiecie, co było wtedy najpiękniej- sze? Że jako smyki nie baliśmy się marzyć. Banał, ale jak- że prawdziwy. I tak to, jeden chciał być strażakiem, druga niebieskim ptakiem, a ktoś tam jeszcze prezydentem czy innym kulfonem. Ja z kolei od zawsze chciałem być spor- towcem, a dokładniej narciarzem-olimpijczykiem. Nic dziwnego, gdyż wychowywałem się w Karpaczu, mieście pełnym olimpijskich tradycji, które tworzyli mię- dzy innymi moi wujkowie, ciotki, starsi koledzy i koleżan- ki. Najważniejszą dla mnie postacią w tej całej zimowej układance był jednak mój Tata, trener saneczkarzy, olim- pijczyk rzecz jasna. Wyprawił na najważniejszą zimową imprezę świata dobrych kilkunastu olimpijczyków! Jego pierwsze igrzyska (gdyby nie „czerwone” układy, byłyby to pewnie już drugie lub trzecie) w Albertville w 1992 roku ledwo pamiętam, ale te z Nagano w 1998 roku już bardzo dobrze. Do dziś przed oczami mam okładkę „Przeglądu Sportowego”, tuż po ostatnich nominacjach olimpijskich. Widniały na niej sanki w towarzystwie Papy i dwójki jego zawodników, Rudego i Orła. Dumny synek był. Żeby móc ich oglądać w lodowej rynnie, wstawałem z Mamą w środ- ku nocy i w nerwach obgryzaliśmy paznokcie przed TV. Dość szybko okazało się, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Skończyło się na łzach i sporym zawodzie, ale dumy nie za- brało. Na sanki Ojciec mnie jednak nie wsadził, to na nar- tach miałem gonić swoje marzenia. Ścieżka była taka sama lub bardzo podobna jak u większości herosów z Karpacza. Od KS Śnieżka Karpacza, przez Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Karpaczu, po AWF we Wrocławiu. Choć początkowo szło to wszystko nieźle, to już w SMS-ie trze- ba było powoli oddzielać ziarno od plew. Pozbierałem swoje 42 MOJA OLIMPIJSKA HISTORIA
Made with FlippingBook
RkJQdWJsaXNoZXIy NDU4MTI=