NTN Snow & More 2018/2019 nr 2

zjechać do doliny po drugiej stronie masywu, w której leży Adishi. Po przestudiowaniu map mamy gotowy plan. 40 minut podejścia prawie pod końcową stację nieczynne- go wyciągu na masywie Tetnuldi, później bajkowa w zało- żeniu jazda do granicy lasu. Co dalej, nie wiemy. Liczymy na to, że las będzie przejezdny i dotrzemy jakoś do drogi na Adishi, skąd zabrać ma nas samochód. Pierwsza część planu przebiega zgodnie z planem, choć podejście drugiego dnia w górach z 2700 m n.p.m. na 3000 m n.p.m. do najprzy- jemniejszych doświadczeń, przynajmniej dla mnie, nie na- leży. Zjazd rozległymi, stosunkowo łagodnymi halami, pod kątem śniegowym to przyjemność, natomiast brak kontra- stu powoduje, że koncentracja w czasie zjazdu musi być na najwyższym poziomie. Kierujemy się na widoczny w oddali, przy granicy lasu, pasterski szałas. Po długiej jeździe docie- ramy w jego pobliże. Wjeżdżamy pomiędzy pierwsze, jesz- cze nieśmiało pojawiające się drzewa. Po kilkudziesięciu metrach dojeżdżamy do dość stromej dolinki.Jej dno,ku na- szemu zaniepokojeniu, pokryte jest nierówną warstwą sto- sunkowo świeżego lawiniska. Na zboczu powyżej, ogołoco- nym ze śniegu do gołej ziemi, sterczą kikuty pni kaukaskich sosen. To, czego nie widać, zmieszane ze śniegiem pokrywa dno doliny. Całe szczęście, że nie dotarliśmy tu wcześniej. Jakoś udaje się nam przedrzeć. Docieramy do dolinki po- toku. Las jest tak gęsty, że do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że można się w takich warunkach poruszać z narta- mi na nogach.Szkoda,że nie mamy jakichś toporów lub ma- czet do torowania sobie drogi.Żmudnie posuwamy się w dół wzdłuż strumienia, gdyż ciężko to nazwać jazdą. Od czasu do czasu ruszamy sobie na ratunek, gdyż co i rusz ktoś z nas ląduje w strumieniu.Chyba jestem jedyną suchą osobą, choć zaliczyłem spektakularny upadek do strumienia. Klasyczny żół- wik, śnieg usuwa mi się spod nart i ląduję na plecach z nogami i rę- koma w górze. Szlachetna część mojego ciała służąca do siadania kończy kilka centymetrów nad powierzchnią wody, a ja wiszę na jakichś badylach. Szybka pomoc zespołu i znów jestem na nogach. O dziwo suchy. Słońce już daw- no schowało się za górami, a my wciąż przedzieramy się przez gąszcz.Nie wiemy nawet dokład- nie, gdzie się znajdujemy, telefo- ny oczywiście nie działają. Po ci- chu, w myślach wszyscy się modlą, aby potoczek nie kończył się spektakularną ścianą i wodospadem. Zapadający zmrok i majaczące gdzieś w dole słupy energetyczne, ustawione wzdłuż drogi będącej naszym celem, dodają nam energii. Ostatnie kilkaset metrów to kaszka z mleczkiem, matka na- tura również wydaje się nam sprzyjać, gdyż w lesie robi się znacznie luźniej. Kilka skrętów i potwornie zmęczeni, lecz jednocześnie usatysfakcjonowani, meldujemy się na dro- dze pokrytej głębokim, poprzecinanym koleinami śniegiem. Jedne schody się skończyły, lecz przed nami kolejne.W jaki sposób spotkamy się z kierowcą, który gdzieś na tej drodze ma na nas czekać? Kolejny raz podczas tej wyprawy zda- je się jednak potwierdzać powiedzenie, że szczęście sprzyja T ym razem lecimy do Kutaisi, drugiego co do wielkości miasta Gruzji. Jednak naszym celem jest stolica regionu, leżąca w cieniu majestatycz- nych czterotysięczników Mestia. Z jednej stro- ny góruje sięgające 4858 m n.p.m. Tetnuldi ze swoimi lodowcami. Na jego zboczach powstaje najnow- szy i najnowocześniejszy, a w przyszłości również najwięk- szy ośrodek narciarski w Gruzji. Z drugiej strony wzno- sząca się na wysokość 4710 m n.p.m. Ushba, nazywana Matterhornem Kaukazu. Charakterystyczną cechą krajo- brazu tego regionu są średniowieczne, pochodzące w więk- szości z X–XII w. baszty obronne, które powstały głównie z powodu praktykowania przez lokalnych górali zwyczaju krwawej zemsty rodowej. Pierwszy dzień nas nie rozpieszcza. Nie kursują kluczo- we dla naszych planów dwa najwyższe odcinki wyciągów. Informacja jest taka, że na pośrednim odcinku doszło do awarii i że obsługa czeka na części do naprawy. To krzyżuje nam plany. Ciężkie, nisko wiszące chmury mocno ograni- czają widoczność. Światło jest bardzo płaskie. Jazda w od- słoniętym terenie jest trudna. Dodatkowo wszędzie roz- jeżdżony śnieg. Bez powrotnego podejścia do dolnej stacji szans na puch nie ma. Po pierwszych dwóch zjazdach roz- poznawczych zakończonych krótkimi podejściami decy- dujemy: czas na wycieczkę. Rozgrzewkowo postanawiamy dojechać do osady Zhabeshi. Zjazd zapowiada się fanta- stycznie. Najpierw prawą stroną kotła, po całkowicie nie- rozjeżdżonym śniegu, następnie w zwężającą się w formę kanionu dolinkę. Według mapy, jaką dysponujemy, widać możliwość przejechania dnem potoku. Zjazd do począt- ku potoku jest bajkowy, długi, szybki, w końcu dziewiczy śnieg. Niestety im niżej, tym śnieg staje się bardziej mo- kry i ciężki, a jest go tak dużo, iż znacznie utrudnia ma- newrowanie nartami w wąskim kanionie, gdy w końcu do- cieramy do dna potoku. Musimy też unikać pojawiającego się co jakiś czas strumienia. Od czasu do czasu konfigura- cja terenu wymaga od nas przeprawiania się przez ten stru- mień. Przygoda pełną gębą. Zmęczeni, ale jednocześnie niezwykle usatysfakcjonowani docieramy do doliny, w któ- rej leży Zhabeshi. Do miejsca, w którym czeka na nas sa- mochód, niezawodna w tych warunkach delica, pozostało nam 15-minutowe podejście i potem zjazd przez wioskę na nartach pod sam samochód. Po drodze mijamy bawiące się na śniegu dzieci, które spoglądają w naszą stronę z zain- teresowaniem, jak na przybyszów z kosmosu. Musimy też omijać pałętającą się po ulicach trzodę, szczególnie krowy pasące się na korze z rosnących wzdłuż zaśnieżonej drogi drzew. Całość krajobrazu uzupełniają kamienne zabudowa- nia gospodarskie i górujące nad nimi gdzieniegdzie słynne obronne wieże. Wrażenie, jakbyśmy się przenieśli w czasie, towarzyszyć nam będzie jeszcze wielokrotnie i to znacznie intensywniej. Na razie Zhabeshi daje nam przedsmak tego, po co tu przyjechaliśmy. Jest dobrze. Pomimo nie najlepszych warunków śniego- wych i tak udało nam się zakończyć poprzedni dzień bajko- wym zjazdem. Chmury wiszą nadal nisko, światło płaskie. Co więcej, części do naprawy wyciągu jak nie było, tak nie ma. „Może będą jutro” – informuje nas wyciągowy, ale ja- koś tak bez przekonania. Szlak do Zhabeshi przetarliśmy wczoraj. Nie mamy już tam czego szukać. Dziś spróbujemy Owocuje to cudnymi zjazdami. Wrażenia prawie jak na Hokkaido. Lekki, niemalże bezdenny puch. Stromo i puchowe poduchy na zwalonych pniach drzew. Kolejny udany dzień. 27

RkJQdWJsaXNoZXIy NDU4MTI=