kilde

Czy narciarski świat się kończy?

Ubiegły sezon alpejskiego Pucharu Świata miał być zupełnie inny niż te, do których zdążyliśmy się w ostatnich latach przyzwyczaić. Jak bardzo inny? Bardzo, bardzo, bardzo inny… Może inaczej… Wyobraźmy sobie, że Pan Messi i Pan Ronaldo mówią „finito”, zawieszają buty na kołku i oddają się urokom nowego życia. No ale, że jak? Że nie będą już grali w piłkę? Nie będziemy oglądać ich bramek we wtorkowo-środowe mecze Ligi Mistrzów? Przecież to absurd, bo cała ta „kopana kulka” to Cristiano Ronaldo i Leo Messi. Świat się kończy… Gdybyśmy to przełożyli na narciarstwo, to alpejski świat przed ubiegłym sezonem się skończył. Tak – skończył. Został bez Lindsey Vonn, Aksela Lunda Svindala i Michaela Jordana narciarstwa zjazdowego, her Marcela Hirschera. Jak żyć, Pani Lindsey, Panie Aksel, Panie Hirscher? Jak żyć…

Wspomniana trójka była stuoktanowym paliwem, które napędzało całą machinę alpejskiego Pucharu Świata. Oczywiście w ogromnej mierze w wymiarze sportowym, o czym świadczą szokujące wręcz liczby. „Święta Trójca” stawała łącznie 355 razy na podium PŚ, w tym 185 razy na jego najwyższym stopniu (Vonn – 82!). Czternastokrotnie zdobywali dużą Kryształową Kulę (Marcel – 8!), a 33 razy jej mniejszą odsłonę za poszczególne konkurencje (Vonn – 16!) Dorzućmy 28 medali mistrzostw świata i 10 krążków olimpijskich… Wow!

Liczby to jedno, lecz wielki sport nie potrafi żyć tylko wynikami, byłoby to zbyt proste i zbyt nudne. Wielki sport kocha osobowości, kocha nietuzinkowość, nieszablonowość, bezkompromisowość i taki sposób bycia sportowca, który pociągnie za sobą masy fanów. Mówiąc prościej, musisz mieć to „coś”. Oni to mieli i dlatego bez chwili zawahania możemy o nich mówić jak o legendach najpiękniejszej zimowej dyscypliny sportu.

Vonn zbudowała wokół swojej osoby „imperium marketingowe”, co jest dużym osiągnięciem jak na tak mało popularną globalnie dyscyplinę sportu. Kochająca flesze aparatów, okrzyknięta królową narciarstwa, z logiem Red Bulla brylowała (nadal bryluje) z hoolywoodzkim uśmiechem nie tylko na alpejskich stokach, ale też okładkach kolorowych pism czy w znanych amerykańskich talk-showach. Jej rozwodem z Thomasem Vonnem, konfliktem z tatą Alanem Kildowem czy romansem z Tigerem Woodsem żył cały narciarski świat. To taka narciarska „Moda na sukces”, życie zastępcze, doskonała serialowa rozrywka dla fanów pięknej Lindsey. Na pierwszym planie były jednak jej sukcesy na dwóch deskach. Powodami do chwały były kosmiczne przygotowanie fizyczne, pewna i solidna technika, powiązana ze znakomitym czuciem śniegu. Do tego klasyczny u sportowców zza oceanu amerykański mental zwycięzcy. Mam poczucie graniczące z pewnością, że gdyby nie trzy kontuzje w trzech ostatnich latach, dziś mówilibyśmy o niej jako o pogromczyni rekordu 86 pucharowych zwycięstw Ingemara Stenmarka. A może jak o najlepszej alpejce wszech czasów bez podziału na płeć? Kto wie…

Aksel Lund Svindal pod względem liczb wygląda najskromniej z całej wspomnianej supertrójki. Mnie to grzeje jak zeszłoroczny śnieg i stawiam go na równi z największymi legendami tego sportu. O idolach się nie dyskutuje, tak jak o gustach i guścikach. Kiedyś kochałem Shaquille’a O’Neala, gdy wszyscy byli Michaelami Jordanami. Tym bardziej nie chciałem być numerem 23. Jarało mnie 216 cm wzrostu, ponad 130 kg wagi, numer 32, siła, ogień, dynamit, a w konsekwencji destrukcja każdej obrony, która próbowała przeszkodzić mu we włożeniu kulki do kosza. W swoim debiutanckim sezonie NBA w barwach Orlando Magic ustanowił rekord wszech czasów w liczbie wykonanych wsadów! A wsady to jest to, co młode misie lubią najbardziej. Jeszcze te buty Reeboka w zebrę, rola Alladyna (dość komiczne) supercentra w filmie pt. „Drużyna asów”, kariera raperska i telewizyjna. Dużo by wymieniać, ale to poważny magazyn narciarski i miało być o Svindalu, a nie koszykówce. Ale Aksel to dla mnie Shaq. Ciężki, wielki, nieustępliwy „dzik”. Tak nieustępliwy, że gdy otarł się o kalectwo, upadając na trasie Birds of Prey, za rok tam wrócił w pełni sił i zmiażdżył amerykańską legendę (trasę), jak Shaq robił to z obręczami. Zdarzało się, że nawet z całymi koszami. Jeden robił dunki, drugi skakał w zjazdach. Norweg ma pięć medali olimpijskich, a Amerykanin ma pięć tytułów mistrza NBA. Film „Aksel” już powstał, więc kino odhaczamy. Inteligencja, aparycja, instytucja. Idol.

No to teraz o Marcelu Hirscherze. Nadczłowiek, robot, maszyna, superbohater, dominator, Mojżesz, Tommy Lee Jones w „Ściganym” i narodowe bożyszcze Austriaków. Że niby nie ma ludzi nie do zastąpienia? Nie wygłupiajmy się, może i w jakieś mokotowskiej korporacji owszem. Jednak przestańmy bajdurzyć, że można zastąpić kimkolwiek Muhhamada Alego, Michaela Jordana, Irenę Szewińską czy Alberto Tombę. Legend się nie zastępuje, o legendach się pamięta, szanuje się je i dba o och historię, w której nadal świecą swoim blaskiem.

Jedynym, ale jakże istotnym pocieszeniem jest to, że świat nie lubi próżni i nie pozwoli sobie na brak nowych unikatowych osobowości. Czy one są na alpejskich trasach? Oczywiście, ale niektórzy z nich potrzebują jeszcze czasu, by zasłużyć na miano legend. W części pokazał to ubiegły sezon, który był jednym z najdziwniejszych i najsmutniejszych, a zarazem jednym z najbardziej ekscytujących w historii. Nie da się go określić jednowymiarowo, był przewrotny jak życie.

Scenariusz zmagań o Kryształową Kulę za „overall” 2019/2020 wśród kobiet był tylko jeden i nazywał się Mikaela Shiffrin. Po trzech kolejnych wygranych generalkach z rzędu nie zastanawiałem się, czy wygra po raz czwarty. Dumałem raczej, w jakim stylu to zrobi i jak daleko zostawi rywalki za swoimi plecami. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że w prawdziwym życiu nic nie można brać za pewnik. Rywalizacja w nim jest często nieporównywalnie bardziej skomplikowana aniżeli ta pomiędzy czerwonymi i niebieskimi bramkami. Jest brutalna, uderza niespodziewanie i zza pleców, nie dając nam szans na obronę. Tak było w przypadku Mikaeli, gdy śmierć przyszła po jej tatę. Z powodu tragedii Amerykanka wycofała się ze startów, nie określając ewentualnej daty powrotu. Zostawiła po sobie 270 punktów przewagi nad Federicą Brignone, które w tamtym momencie nie miały żadnej wartości i znaczenia.

mikaela shiffrin

Moja rodzina jest zrozpaczona i nie pojmuje nieoczekiwanego odejścia dobrodusznego, kochającego, opiekuńczego, cierpliwego, wspaniałego ojca. Nasze góry, nasz ocean, nasz wschód słońca, nasze serce, nasza dusza, nasze wszystko. Nauczył nas tak wielu cennych lekcji… Ale przede wszystkim nauczył nas złotej zasady: najpierw pomyśl, by być miłym i dobrym. To jest coś, co będę nosić ze sobą na zawsze. Był mocnym fundamentem naszej rodziny i strasznie za nim tęsknimy.

Śmierć to niejedyna tragedia, która wpłynęła na losy pucharowej rywalizacji. Ta druga nazywała się COVID-19 i postawiła cały świat, nie tylko sportu, do góry nogami. Do momentu ogłoszenia powrotu amerykańskiej gwiazdy na zawody w szwedzkim Åre Włoszka punktowała w 10 startach, w tym trzy z nich wygrywając. Zyskała aż 153 pkt przewagi, co było ogromną zaliczką, zwłaszcza że wirus wymusił na władzach FIS odwołanie finałów w Cortina d’Ampezzo. Szanse na wypuszczenie z rąk przez Włoszkę jej pierwszej Kryształowej Kuli były iluzoryczne. Spadły do zera, gdy prezydent FIS Gian Franco Kasper odwołał występy pań w Szwecji i panów w Słowenii.

Dla pochodzącej z Vail dziewczyny był to pierwszy sezon od odsłony 2012/2013, w którym nie wygrała żadnego kryształowego globusika. Jestem przekonany, że nie wpłynie to negatywne na jej mental i genialną jazdę. Nie zdziwię się, jeśli ta osobista tragedia skończy się happy endem w iście hoolywoodzkim stylu. Będzie American Dream, będzie wielki come back i kolejna koronacja nowej-starej królowej nart? Tym razem zwycięży nie tylko dla siebie, ale i dla swoich gór, oceanów, wschodów słońca, serc, dusz i wszystkiego. Dla swojego taty. Takie historie tylko w Ameryce.

W całej tej niecodziennej sytuacji dziwne i smutne jest też to, że ta, która okazała się najlepszą alpejką, nie mogła się cieszyć z tego sukcesu, jak na królową przystało. Tegoroczna Kryształowa Kula nie mogła smakować jak coś, na co całe życie się czekało i ciężko pracowało. Miały być tysiące roześmianych i rozśpiewanych Włochów, którzy na swojej ojczystej ziemi triumfują wraz z „Grande Federicą”. Życie znowu okazało się brutalne, tysiące ludzi, zamiast się cieszyć, zaczęło walczyć o życie lub ocierać łzy po stracie najbliższych. Jestem daleki od deprecjonowania zwycięstwa Brignone, tym bardziej że jest to moja ulubienica. Boję się tylko o to, że zostanie jej przypięta łatka, że to zwycięstwo ma mniejsze znaczenie. Nie zgadzam się na to. Dziewczyna znalazła się w sytuacji kompletnie niezależnej od niej i poradziła sobie w niej najlepiej ze wszystkich rywalek. Zresztą i tak był to zdecydowanie jej najlepszy sezon w karierze pod względem liczby miejsc na podium i zwycięstw (11/5), więc sportowo Włoszka sobie na to zasłużyła. Nie zapominajmy też o wiktoriach w klasyfikacjach kombinacji i giganta. To bez wątpienia kolejny duży krok w już udanej karierze!

brignone

W rywalizacji kobiet miłym zaskoczeniem jest to, że poziom sportowy się nieco wyrównał. Przykładowo, jeśli Shiffrin wygrywała, to już nie z absurdalnymi przewagami, jak chociażby jeszcze do niedawna w slalomach. Problem polega jednak na tym, że żeby w ogóle myśleć o zwycięstwie z amerykańską gwiazdą w klasyfikacji generalnej, trzeba spełnić cztery kryteria. Jeździć slalom, gigant, supergigant, zjazd i to na topie!!! Bierze to sobie do serca Petra Vlhová i dorzuca do wachlarza swoich umiejętności solidne występy w supergigantach i zjazdach. Podąża drogą swojej rówieśniczki i kto wie, czy w perspektywie jednego, może dwóch–trzech sezonów przy takim tempie rozwoju nie zagrozi Amerykance. Obawiam się, że starsza aż (?) o pięć lat włoska mistrzyni nie ma już takiej prostej drogi rozwoju, bo znakomitą slalomistką już nigdy nie zostanie. Ale za to znalazła bardzo dobrą prędkość w zjeździe i supergigancie i w zasadzie to te dwie konkurencje dały jej końcowy sukces. Akurat w nich wraz z wiekiem i doświadczeniem można się jeszcze sporo rozwinąć. Nic nie stoi „Fede” na przeszkodzie, by była szybsza, no, może jedynie zdrowie. Zostając przy konkurencjach szybkościowych, trzeba wspomnieć o największej niespodziance sezonu, 25-letniej Corinne Suter. Dziewczyna, która rok wcześniej myślała jedynie o ataku pierwszej piętnastki w „szybkich”, nagle osiągnęła życiową formę. Ale żeby pchać się od razu na dwa pierwsze miejsca w końcowych klasyfikacjach? Niebywałe. Tak jak Ester Ledecká. W ogóle strach pomyśleć, co by było, gdyby rzuciła swoją deskę snowboardową w kąt. Tak na chłopski rozum – czas, który na nią poświęca, mogłaby przeznaczyć na zostanie jeszcze lepszą zawodniczką, proporcjonalnie o 50%. Do prawdziwych „Ski Dam” dwoma zwycięstwami w gigantach wkupuje się zaledwie 18-letnia Nowozelandka Alice Robinson. Największy młody talent „narciarskiej ruletki”. Kto wie, czy nie mamy tu do czynienia z potencjałem na skalę Mikaeli Shiffrin. Patrząc na całą stawkę, dochodzę do wniosku, że jest ogromna szansa, iż wśród nich narodzi się przynajmniej jedna kolejna legenda, i sporawy potencjał na ławce rezerwowych, by do tego miana delikatnie się dobijać.

Rywalizacja panów w nowej rzeczywistości bez „Dominatora” okazała się najbardziej fascynująca na przestrzeni kilku ostatnich lat. Była jak serial Netflixa, który trzymał w napięciu i do samego końca nie wiadomo było, jak potoczą się losy jego bohaterów. Czarny charakter w postaci koronawirusa dodał niesamowitej dramaturgii, większej niż u kobiet, w dużej mierze decydując o końcowych rozstrzygnięciach. Zacięta rywalizacja i ekscytacja nią nieco jednak przekłamały stan rzeczy. A właściwie dziurę pozostawioną przez „Maszynę” słynącą z agresywnego jak wściekły pit bull stylu jazdy. Znajdźcie mi gościa, który w jakiejś uznanej dyscyplinie sportu w XXI wieku przez osiem lat z rzędu po dłuuuuugich i intensywnych sezonach wygrywał Puchar Świata. Nie znajdziecie, więc uwierzcie, że tej dziury nie da się zasypać przez jeden sezon. Tym bardziej że w minionym cyklu nieraz śniegu już brakowało. Kiedyś może być to większy wróg dla dyscypliny niż COVID-19 i nie ma w tym stwierdzeniu grama śniegu przesady.

Papierologia i zdrowy rozsądek mówiły, że nowym królem może zostać Alexis Pinturault. Wiek idealny na „prime time”, dwa razy drugi w poprzednich dwóch sezonach. Ale to handicap, czyli brak rywalizacji z austriacką maszyną, wydawał się czymś szalenie istotnym w upragnionej drodze na szczyt. Teraz albo nigdy, Vive la France!!! No to chyba jednak nigdy. Au revoir… Jeśli wygrywasz sześć razy w sezonie, jeżdżąc trzy konkurencje, i przegrywasz z (nie)Atakującym Wikingiem Kildem, którego było stać na zaledwie jedno zwycięstwo w całym sezonie, to coś tu jest „nie teges”. A mianowicie trzy niedojechane slalomy, jeden poza trzydziestką i dwa upadki w gigantach. Głowa? Trudno stwierdzić, na pewno o jeden DNF za dużo. Francuz mimo to stał przed Kranjską Gorą na autostradzie do zwycięstwa, mając przed sobą „swoje” konkurencje. Nie rozpędził się na niej z tego samego powodu co panie przed Åre. Pieprzone chińskie tałatajstwo!

Aleksander Aamodt Kilde niespodziewanym królem narciarstwa!!! Może stać się przykładem niedocenionego przypadkowego zwycięzcy. Z podobną łatką jak Brignone, z tym że ona potrafiła pięciokrotnie stanąć na szczycie „pudła”. Nie wspomnę o ostatnich dziewięciu razach Marcela, a potrafił chłop i 13. Liczba jeden wygląda dość skromnie, żeby nie powiedzieć śmiesznie. Spojrzałbym na ten niecodzienny sukces w inny sposób. Facet jest fenomenalny! Wygrywa jedną bitwę, by wygrać całą wojnę. Przecież to genialne i bez precedensu! Wszechstronność, powtarzalność, niespotykana dotąd u wikinga postawa w gigantach, a do tego spokój okazały się drogą na sam szczyt naturalnego następcy Svindala. Miałem to szczęście, że widziałem na żywo jego pierwsze pucharowe podium. Był to supergigant we włoskiej Val Gardenie. Lodowisko, słaby kontrast, „wielbłądzie garby” i legendarny Saslong. Gdy obserwowałem, jak bezkompromisowo jedzie stosunkowo młody i niedoświadczony Kilde, po raz pierwszy przeszła mi przez głowę myśl: oho, przyszły następca Aksela, będzie z tego chleb. Gdy rozmawiałem z nim dwa lata temu, brzmiał już jak zawodnik, który wie, czego chce, i nie boi się o tym mówić. Wspominał o najwyższych celach, podkreślając jednak z należytą skromnością, jakże ważna w jego rozwoju jest możliwość trenowania u boku takich mistrzów jak Svindal i Jansrud. Dodatkowym atutem był fakt, że ścigali się wspólnie dla stajni Heada. Ilość informacji zwrotnych, jakie ze sobą wymieniali na temat nart, ustawień, tuningu, miała niebagatelny wpływ na jego późniejszą jazdę. Kilde chłonął, ile mógł, wprost proporcjonalnie do jego VO2 max. Czyli dużo, a o przygotowaniu fizycznym norweskich zjazdowców nie od dziś krążą legendy. Bez tego nie ma szans przetrwać we względnej homeostazie piekielnie wyczerpującego cyklu. Po odejściu wielkiego Svindala Aleksander w naturalny sposób dostał więcej przestrzeni, więcej oddechu. Ktoś musiał stać się liderem, by móc rozwinąć skrzydła. Niewątpliwie Kilde to zrobił i poleciał bardzo wysoko. Narciarstwo alpejskie to nie są skoki narciarskie, „pici polo na małe brameczki” czy jakieś tańce na lodzie. Not za styl nie ma i nie świadczą one o tym, czy ktoś jest skuteczny, czy nie. Nie da się być drugim Hirscherem i musimy zdać sobie z tego sprawę. Wtedy szybciej zrozumiemy, że lepiej być pierwszym Kildem, konsekwentnie robiąc swoją porządną robotę. Wtedy też nikt z pewnością nie powie „przypadkowy zwycięzca”, gdy uda się to zrobić po raz drugi.

pinturault
Papierologia i zdrowy rozsądek mówiły, że nowym królem może zostać Alexis Pinturault. Wiek idealny na „prime time”, dwa razy drugi w poprzednich dwóch sezonach. Ale to handicap, czyli brak rywalizacji z austriacką maszyną, wydawał się czymś szalenie istotnym w upragnionej drodze na szczyt. Teraz albo nigdy, Vive la France!!! No to chyba jednak nigdy. Au revoir…

W koronnej konkurencji dla dużych panów lekki dramat i lekka nuda. Dramat Dominika Parisa, który zerwał więzadła w kolanie na treningu w Kitz. A nuda, bo przez to nikt nie był w stanie zagrozić Beatowi Feuzowi w zdobyciu trzeciej z rzędu małej Kryształowej Kuli za zjazd. Szwajcar umilił sobie życie wraz z reprezentacją, pokonując w klasyfikacji narodów niezwyciężonych od 30 lat Austriaków!!! Niemała w tym zasługa Mauro Caviezela, zdobywcy Kryształowej Kuli za supergigant, który po 12 latach na alpejskich stokach obudził coś, co w nim do tej pory drzemało. Zwycięstwo Szwajcarii, owszem, mówi o renesansie kadry Helwetów i o dobrym, jeszcze młodym pokoleniu, ale i daje do myślenia, jak duży wpływ na wyniki Austriaków miał Marcel Hirscher. No właśnie, czy nie jest tak, że potęga Marcela zakłamała nieco obraz potencjału całej kadry w ostatnich sezonach? „No nie chcem tak mówić, ale muszem”. Nic jednak nie zakłamie najbardziej wyrównanego poziomu w rywalizacji facetów od lat (w historii?). Caviezel wygrywa o trzy oczka supergigant, a Kristoffersen o sześć gigant i o dwa slalom!!! Do tego po trzech–czterech chłopa mogło ich śmiało atakować, gdyby odbyły się wszystkie starty. Jeśli panowie Yule, Noël, Zubčić i Kranjec dalej będą się tak rozwijać, to wyrwa po narodowym sportowcu Austrii może się nieco zmniejszyć. Na razie chłopaki dają sporo jakości, świeżego powiewu i dzięki nim znów można się pasjonować ściganiem do ostatnich zawodów, a to już bardzo wiele.

Jeśli miałbym z tego tekstu wysunąć daleko idące wnioski, to jeden jest taki, że przekonałem się, iż potrafię sam siebie do czegoś przekonać. Świat nigdy się nie załamie, nigdy się też nie skończy, gdy jedna sportsmanka czy drugi gwiazdor zniknie ze sceny. Stresować się z tego powodu nie będę, bo stresować to się może pielęgniarka na OIOM-ie, gdy walczy o życie dzieci. Stresować się też mogła Mikaela Shiffrin, gdy musiała pogodzić się ze stratą swojego ukochanego taty. Nie zastąpi już go nigdy nikim i niczym. A że Svindal odszedł na sportową emeryturę? Że korona zablokowała jakiś Puchar Świata? Dajmy spokój, jakie to ma w ogóle znaczenie…

Znaczniki

Podobało się? Doceń proszę atrakcyjne treści i kliknij:

1 komentarz do “Czy narciarski świat się kończy?”

Dodaj komentarz

Zobacz także

Inne artykuły

amp

AMP 2024: Gwiezdny pył z mistrzostw

Maja Chyla (UJ Kraków) oraz Bartłomiej Sanetra (AWF Katowice) obronili tytuły Akademickich Mistrzów Polski w gigancie, a do tego dołożyli zwycięstwa w slalomie, zgarniając komplet złotych medali. Po dwóch dniach eliminacji w wiosennej

amp

AMP 2024: Żniwa

Natalia Złoto (PK Kraków) na wschodzie i Zofia Zdort (ŚUM Katowice) na zachodzie zwyciężyły w eliminacjach kobiet do jutrzejszego finału slalomu w ramach Akademickich Mistrzostw Polski. W stawce panów dominowali Juliusz Mitan

azs winter cup

AZS WC: Duża kasa rozdana na Harendzie

Maja Chyla (UJ Kraków) i Wojciech Dulczewski (AGH Kraków) wzbogacili się o 10 tys. złotych, wygrywając slalom równoległy wieńczący sezon AZS Winter Cup. W rywalizacji drużynowej zwyciężyła reprezentacja Uniwersytetu

azs winter cup

Gadające Głowy – finał AZS Winter Cup Zakopane

Aż się łezka w oku kręci, bo to ostatnie Gadające Głowy w tym sezonie. To też ostatni występ w zawodach Akademickiego Pucharu Polski kilku zawodników i po raz ostatni przepytujemy ich na okoliczność. Jest wielka

Newsletter

Dołącz do nas – warto

Jeśli chcesz dostawać informacje o nowościach na stronie, nowych odcinkach podcastu, transmisjach live na facebooku, organizowanych przez nas szkoleniach i ważnych wydarzeniach oraz mieć dostęp do niektórych cennych materiałów na stronie (np. wersji online Magazynu NTN Snow & More) wcześniej niż inni, zapisz się na newsletter. Nie ujawnimy nikomu tego adresu e-mail, nie przesyłamy spamu, a wypisać możesz się w każdej chwili.