NTN Snow & More 2017/2018 nr 2

nawet o 2.00 w nocy swobodnie można było czytać książkę, a co dopiero jeź- dzić na nartach.  Z lotniska do naszego domu w Nord- -Lenangen dostaliśmy się wynajętym na tydzień autem kombi, które idealnie, no, prawie idealnie mieściło nas z ba- gażami. Wynajem samochodu na ty- dzień kosztował nas dokładnie tyle, ile zapłacilibyśmy za taksówkę. Z Tromso do Nord-Lenangen jest 90 km, a do- jazd zajmuje niecałe dwie godziny. Czas dojazdu zawiera przepłynięcie autem promem przez fiord, który sam w sobie jest fajną atrakcją. To na promie po raz pierwszy oglądaliśmy masyw Alp Lyn- geńskich wyrastających prosto z morza. Od strony, po której mieszkaliśmy, czyli od północnego zachodu, szczyty były połogie i oferowały długie łagodne wina. Omiatam wzrokiem wszystkie na- słonecznione szczyty i na każdym z nich widać lawiniska. Pozostali widzą to co ja i już wiedzą, że podchodzenia i próba zjazdu spod samych szczytów to nie jest najlepszy pomysł. Podchodzimy coraz wyżej, a lodowiec rozlewa się szeroko na dobre kilkaset metrów. Nie możemy się nadziwić, że tak małe góry mają taki byczy lodowiec, ale przecież jesteśmy daleko, daleko na północy. Sapiąc, pod- chodzimy na kolejną i jeszcze kolejną ba- łuchę lodowca. Mamy w nogach ponad 1200 metrów różnicy poziomów. Dopie- ro za drugim grzbietem widzimy ostatnie pole śnieżne, szczelinę brzeżną i turnicz- ki, które stanowią ostateczną palisadę Alp Lyngeńskich z tej strony. Na polu śnieżnym robimy odpoczynek. Dwóch z pięciu z nas decyduje się, mimo scho- dzących lawin i starych lawinisk, podejść za miejscowymi pod jedną z turniczek, żeby zaliczyć zjazd z samej góry do sa- mego dołu. Tu u góry śnieg jest mocno rozczarowujący. Skorupa lodowa, która chrupiąc, łamie się pod nartami. Szreń łamliwa? W takim miejscu i tak wysoko? W słońcu? Lodowiec Koppangen nie jest dla nas łaskawy. Robimy odpoczy- nek i fotografujemy, czekając, aż dwójka naszych kolegów z nartami na plecach osiągnie wysokość pod okolicznym wierzchołkiem. Czekamy na nich, żeby- śmy wszyscy się widzieli i jechali w dół w miarę razem. W końcu koledzy jadą, z napięciem patrzymy, jak im idzie. Próby zwrotów wychodzą słabo. W takiej szreni zabawy nie będzie. Zaczynamy czuć zmęczenie w  nogach i myślimy o tym, żeby bez- piecznie znaleźć się przy aucie. Przez ponad sześć godzin pięliśmy się do góry. Zjeżdżamy tak, jak się da, czyli na krechę. Dopiero niżej, w cieniu, na trawersie szreń zamienia się w mocno związany beton. Jedziemy ostrożnie, żeby nie wylądować na skałach na dnie doliny. Pokonanie zalodzonego lawini- ska też zjada nam trochę czasu, bo nie chcemy połamać tam nart. Na krótko przystajemy przed ostatnim zjazdem za barierą skalną. Stąd pięknie widać całą osadę i zatoczkę z jachtami. Na zalodzonym zjeździe od drgań aż czuje się wszystkie zęby, potem wypłaszcze- nie i długa prosta wzdłuż koryta rzeki aż pod same auto. Nogi mamy jak z waty, ale wszyscy cali i zdrowi docieramy do naszego samochodu. Jedno jest pew- ne, dzisiejsze nocne wyjście na narty sobie odpuścimy. zjazdy. To była fajna opcja na początek, żeby się rozjeździć oraz żeby wrócić wieczorem na ostatni zjazd po „dużych” nartach. Żleby, ściany i strome zjazdy znajdują się z drugiej strony półwyspu za osa- dą Lyngseidet – miejscu, gdzie kończy się droga w osadzie Koppangen. Kop- pangen to takie tutejsze Chamonix. Chamonix na może dwie setki domów. Trochę więcej drewnianych domków o trochę gęstszej zabudowie i mała zatoczka. Milionerzy wpływają swoimi jachtami i statkami właśnie do tej zatoki, tutaj rzucają kotwicę i pontonami wraz z całym sprzętem dopływają do brze- gu. Na brzegu stoi sporo camperów, w których koczują narciarze od Nowej Zelandii i Australii po Japonię i RPA. W Koppangen jest znacznie zimniej niż w naszej osadzie z drugiej strony ma- sywu. Po części dlatego, że słońce za- słaniają góry, po części dlatego, że to tu znajduje się potężny lodowiec o nazwie – a jakże – Koppangen. Z samej osady lodowca nie widać, czai się za skalną barierą i tylko rzeka niosąca lodowatą wodę, wpadająca do zatoczki, zdradza gdzieś wyżej jego istnienie. Z poziomu morza do bariery lodowca można się dostać tylko z nartami na nogach. Dla skuterów jest zbyt stromo. W porówna- niu z Tatrami to takie podejście z Piątki na Zawrat, tylko dużo wyższe. Sam do- jazd od naszego domku do Koppangen zajął nam dwie godziny. Podejście do bariery skalnej i początku lodowca to prawie kolejne dwie godziny. Za barie- rą skalną niemiła niespodzianka. Długi, nachylony, dosyć stromy trawers, który na dole kończy się ułomkami skał. Do tego musieliśmy przejść przez dwa la- winiska. Po lawinach zostały bryły śnie- gu różnej wielkości. Najbardziej nieprzy- jemne było jednak to, że cały ten teren leżał w cieniu, a całe podłoże było zmro- żonym na kość śniegiem. Bryły lawini- ska to też były raczej kocie łby i młyń- skie kamienie niż kulki śniegu. Kiepsko się tym szło, foki trochę uciekały, tym z nas, którzy mieli szerokie narty, szło się do góry zdecydowanie najgorzej. To za nimi echo co jakiś czas powtarzało „mać, mać, mać”. Po kolejnej godzinie wygramoliliśmy się na płaskie dno szerszej doliny, już oświetlone słońcem. Od razu dużo cie- plej. Jemy, pijemy, ściągamy część ciu- chów. Nagłe łupnięcie przerywa nam sielankę. Na przeciwstoku nagrzanym już przez słońce urwała się potężna la-

RkJQdWJsaXNoZXIy NDU4MTI=